Świadectwa

ja nie piję

 Marta bardzo źle znosiła pobyt w szpitalu, ciągle była poddenerwowana, miała wahania nastroju. Z minuty na minutę potrafiła ze skrajnej depresji wpaść nagle w radość i znowu w depresję. Czuła się, jak chora psychicznie. Nie chciała słuchać lekarza, prosiła o jednoosobową salę, bo inne pacjentki z nią nie wytrzymywały. Przyszedł do niej psycholog, długo rozmawiali. Zapytał ją, czy pije alkohol.
Powiedziała, że okazjonalnie, ale od nitki do kłębka... wyszło, że okazja jest codziennie. Bo wpadła do niej koleżanka albo ona wyszła ze znajomymi tylko na jedno piwo. Potem uświadomiła sobie, że w jej domu zawsze był alkohol. Najczęściej czerwone wino. Ale nigdy by nie pomyślała, że dwa kieliszki czerwonego wina mogą doprowadzić ją do alkoholizmu.
Dopiero jak zabrakło tej "kropelki" alkoholu okazało się, że nie może bez niej funkcjonować.  - Uświadomiłam sobie, że codziennie piłam alkohol, bo tylko tak potrafiłam się rozluźnić. Kiedy siadałam sobie z książką w fotelu i kieliszkiem wina albo martini, zaczynałam czuć się naprawdę dobrze. Jak zdarzały się wieczory że nie było wina, czegoś mi brakowało. Na swoje nieszczęście mieszkam tuż nad całodobowym sklepem monopolowym. Lekarz powiedział, że picie alkoholu przy cukrzycy to pewna śmierć. A ona miała przecież dwójkę dzieci. Synek chodził do drugiej klasy szkoły podstawowej, córeczka była w zerówce.
Najtrudniejszą rzeczą było powiedzenie mężowi, że będzie chodziła na terapię, że sama nie da rady. Pamięta jego zdziwienie, bo żonę naprawdę pijaną widział może ze cztery razy w życiu, a tutaj słyszy, że jest alkoholiczką, bo nie może zrezygnować z kieliszka wina.  -
Trzeźwieję, ale to jest strasznie trudne. Boję się, że nie dam rady. Uczę się inaczej rozluźniać, ale kiedy jestem zdenerwowana, muszę ostatkiem sił powstrzymywać się. I jeszcze ten cholerny sklep na dole ,wystarczy  zejść kilka pięter. Rodzina okazuje się bardzo wyrozumiała , mąż mnie wspiera. Chociaż czasami nie mogę znieść tej jego podejrzliwości. Niby całuje mnie na powitanie, ale wiem, że bada, czy nie śmierdzę alkoholem. Pierwszy raz mi nie ufa. I muszę zrobić wszystko, żeby to się zmieniło.



Mam na imię Tadeusz i jestem alkoholikiem. Urodziłem się prawie pół wieku temu w małym miasteczku na wschodzie polski. Dom jak dom, taki sam, jak wiele innych I dzieciństwo także zwyczajne. Może nie idealne, ale tez nie najgorsze. Rozwiedzeni rodzice, przyzwoici dziadkowie, alkohol tylko z okazji rodzinnych uroczystości.. Ale coś było nie tak… nie z domem, nie z ludźmi, którzy mnie otaczali… ale ze mną. Jakieś wrażenie, że nie bardzo pasuję do tego domu, szkoły, do tego miasteczka. Tak jakbym urodził się nie na tej planecie, na której powinienem. Życie, nawet w dzieciństwie, z tym ciągłym myśleniem o sobie, o tym jak mnie widzą, co o mnie myślą i uczucie niedopasowania do realnego świata. Ucieczka w książki, fantazje i marzenia. Pewnie typowe dla wielu dzieciaków, mnie jednak to pozostało na lata. Dzisiaj wiem, że towarzyszyły temu uczucia lęku, wstydu, poczucia winy (często bez żadnego konkretnego powodu) stan, który jak wiele lat później przeczytałem w Wielkiej Księdze dr Silkworth nazwał stanem niepokoju, rozgniewania i rozgoryczenia. I życie moje, jako dziecka, skoncentrowane było na znalezieniu uczucia ulgi. Szukajcie a znajdziecie, mówi ludowa mądrość. I znalazłem. W wieku lat siedemnastu. Nigdy nie zapomnę tego uczucia i stanu, w którym się znalazłem po wypiciu pierwszych łyków taniego wina, gdzieś w jakimś sadku. ULGA………to było wspaniałe uczucie. I chciałem pić więcej, od razu zakochałem się, może nie w alkoholu i w jego smaku (czasami był ohydny), ale w stanie, który powodował. Zdawało mi się wtedy, że znalazłem swoje miejsce na ziemi. Znikało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki to uczucie wyobcowania. To była już ta planeta. Bardzo szybko picie alkoholu stało się najważniejszą czynnością mojego życia. Starałem się to ukrywać, czasami racjonalizować i usprawiedliwiać. Ale bylem w stanie zrobić wszystko by się napić. Dość szybko zacząłem przekraczać granice dobrego wychowania, zasad moralnych i przekonań, których tak bylem pewien. Szybko zacząłem akceptować rzeczy i zachowania, które w teorii były dla mnie nieakceptowalne. Kłamstwa, drobne, kradzieże pieniędzy z portmonetki mojej mamy. Liczyło się tylko jedno. ULGA. Moje picie dość szybko zmieniło i zweryfikowało moje plany życiowe. Degradacja środowiskowa (byłem w stanie pójść by pic alkohol do ludzi, którymi gardziłem), utrata zainteresowań, kłopoty w kolejnych szkołach… Zmiany środowiska. Wyjazdy do innych miejsc. Z czasem i do innych krajów. Listę można by ciągnąć i ciągnąć. Picie alkoholu zmienia plany życiowe. Tak było w moim przypadku. Dość szybko zorientowałem się, że coś z moim piciem jest nie tak. Świadczyły o tym planowane okresy abstynencji… Z powodu… albo i bez powodu. Postanowienia i przysięgi. To nic innego jak próby kontrolowania swojego picia. Podejmowane przeze mnie przez lata niezliczoną ilość razy. Próby udowodnienia sobie i innym tego, czego udowodnić się nie da. Najgorsze w tym wszystkim było to, iż nie potrafiłem nigdy przyznać się do kłopotów i do tego, że nie radzę sobie z życiem. Przyznać się i poprosić o pomoc. Po prostu. Zrobić to, co robią inni ludzie wtedy, gdy są w kłopotach, oni szukają pomocy i z niej korzystają. Dwadzieścia jeden lat temu trafiłem do wspólnoty AA, właściwiej chyba byłoby napisać, że wpadłem tylko na chwilę. Po pomoc, ale nie potrafiłem uczciwie przyznać się do tego, co mi naprawdę dolega. Moje picie alkoholu było tylko czubkiem góry lodowej… pod powierzchnię wody nie chciałem i na tamten czas nie bylem w stanie nawet zajrzeć. Dlaczego? Bo musiałbym przyznać się do porażki, do tego, że nie radzę sobie sam ze swoim własnym życiem.. Cena, którą przyszło mi za taka postawę zapłacić była wysoka. Wymyśliłem sobie na przykład, że się ożenię i że sam ten fakt spowoduje, że to szaleństwo się skończy. Myślałem wtedy, że się ustatkuję będę dobrym mężem, ojcem, odpowiedzialną głową rodziny. Zupełne oderwanie od realnego świata, rzeczywistości. Wiele lat później odkryłem, że jest to jedna z podstawowych cech szaleństwa zwanego chorobą alkoholową. Znane ogólnie pojęcie szaleństwa, to robienie w kółko tych samych rzeczy, powtarzanie tych samych błędów, z nadzieją uzyskania innych rezultatów. Do czasu mojego małżeństwa, głównie ja ponosiłem konsekwencje swojego pijaństwa i sposobu życia. Krzywdziłem teą innych, traciłem przyjaciół. Ale nadszedł moment, w którym zacząłem krzywdzić osoby mi najbliższe, chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Tak naprawdę to nie interesował mnie nikt i nic. Tylko własne zachcianki i przyjemności. Kosztem innych najczęściej. Wszystkie zmiany, jakich dokonywałem, zmianę otoczenia, miejsc, ludzi, tłumaczyłem sobie poszukiwaniem sensu życia, poszukiwaniem siebie. Alkoholowe brednie. Po prostu. Tak naprawdę to była ucieczka, ciągle uciekanie od siebie i innych ludzi i od konsekwencji. Dziś wiem, że uciec się od tego nie da. Od pierwszego mitingu straciłem co prawda tzw. komfort picia, ale to było wszystko. Nazwałem się nawet alkoholikiem. I uwierzyłem w coś, co jest kompletnym szaleństwem. W to że abstynencja równa się trzeźwieniu. Ze wystarczy po prostu nie pic. I wszystko się ułoży… samo się ułoży… jakoś się ułoży… Ale wiem dziś, że to przyjście na miting uratowało mi życie, te okresy abstynencji dwu- i prawie trzyletniej, wielokrotnie ponad rocznej. Przez te dziewiętnaście lat piłem może jakieś dwa-trzy lata. Gdyby nie AA, te proporcje byłyby zupełnie odwrócone. O ile moje picie nie zaprowadziłoby mnie wcześniej na cmentarz. Życie rodzinne to była kolejna porażka. Pod pretekstem zarobienia pieniędzy, po to by poprawić jakość naszego życia, wyjechałem za granicę. Kolejna ucieczka. Po prostu. A tam? Cóż… hulaj dusza, piekła nie ma. Całe życie goniłem za czymś, za ułudą, że jak to dostanę, to wszystko się zmieni. Z pieniędzmi było to samo. Miałem nareszcie pieniądze. I zmieniło się. Na gorsze. Podwójne życie, zabawy, żadnej odpowiedzialności. W okresach abstynencji chodziłem nawet na mitingi. Pochwalić się… kolejnym samochodem, na przykład. Słyszałem ludzi, którzy mówili, że jest jakiś program, niektórzy mieli sponsora, że może należy coś zrobić, wrócić do przeszłości, coś naprawić. To było nie dla mnie. Przecież ja nic nie muszę. I setki razy słyszałem czytane na początku każdego mitingu zdania. „Niektórzy z nas trzymali się starych sposobów myślenia, MUSIELISMY pozbyć się ich całkowicie”. Nie, to jakaś teoria, książki, które tak naprawdę nic nie znaczą. Przecież ja nie pije. I co jakiś czas kolejna próba, Z nadzieją, że tym razem już wiem, że teraz się uda, teraz przechytrzę. I następna porażka. Każda z nich coraz bardziej bolesna. Ulegałem też takiemu złudnemu wrażeniu, że jak o czymś wiem, to już to mam. Teoria, gadanie, pouczanie innych… mój poziom arogancji sięgnął zenitu. We wspólnocie, której spoiwem jest przyjaźń, ja nie miałem żadnych przyjaciół. I to oczywiście była ich wina. Ze mną po prostu nie dało się przyjaźnić. Teraz to wiem. W miarę upływu kolejnych lat picia/nie picia przestałem radzić sobie z życiem na każdej płaszczyźnie. Kontakt z rodziną zerwany, znajomi się odsunęli, pieniędzy zaczęło mi brakować. Zostałem sam i na nowo pogrążyłem się w alkoholowym szaleństwie. Próbowałem się jeszcze ratować, wróciłem do Polski na trzymiesięczną terapię. Ale po raz kolejny nie byłem uczciwy. Wróciłem tam pewnie odpocząć. Kilka miesięcy abstynencji i powrót za granicę. Ta sama historia jak w „Dniu świstaka”. Wylądowałem na ulicy. Rozpacz, frustracja i beznadzieja. Skraj przepaści, jak nazywa to Wielka Księga. Wróciłem na miting. Wróciłem do AA. I nie wiem skąd, ale od pierwszego dnia wiedziałem, że jeżeli chcę zmiany swojego życia, to musze zrobić coś innego niż do tej pory. Nic się nie zmieni, jak się niczego nie zmieni – powtarzali przez lata jak mantrę weterani AA. I chyba zrozumiałem, co mieli na myśli. Pojawiło się jakieś światełko w tunelu, nadzieja, że nie wszystko stracone. Nagle, sam nie wiem jak to się stało, porzuciłem stary sposób myślenia. Poprosiłem o pomoc drugiego człowieka, kogoś, kto przeszedł przez to samo piekło i dzięki tej wspólnocie, programowi 12 kroków i swojemu sponsorowi znalazł rozwiązanie dla swojego problemu. Znalazł sposób. Przez te wszystkie lata powtarzałem jak papuga, że każdy ma swoją drogę i ja tez musze znaleźć swoja. Dziś wiem, że mówiłem tak, bo nie chciałem pójść ta drogą, która tak wielu poszło przede mną. Droga duchowego rozwoju. I nie w pojedynkę. I pamiętam, że poczułem ULGĘ. Taką, jakiej zawsze szukałem. I po raz pierwszy to odczucie nie miało związku z piciem. Dla mnie był to cud. Moj sponsor uznał, że musimy wziąć się szybko do pracy, a na moje nieśmiałe „daj czas czasowi” powiedział tak: „Tadek, spójrz na swoje życie, masz wiele, ale jednego to ty już nie masz. Czasu! Ta choroba chce cię zabić!”. Brutalne słowa, ale dałem mojemu sponsorowi pozwolenie na taką ingerencję w moje życie. Zaufałem mu, wiedząc, że sam przez to przeszedł. Poznałem też jego sponsora, co było dla mnie ważne, bo dało mi pewność, że jego doświadczenie zakorzenione jest w zbiorowym doświadczeniu wspólnoty AA. Pamiętam, że ku mojemu zdziwieniu zaczęliśmy od przeczytania ostatnich kilku zdań z Wielkiej Księgi …oddaj się Bogu, jak go sam pojmujesz… uporządkuj swoja przeszłość… dziel się tym co odkrywasz.
To jest duchowy program zdrowienia. Sugerowany program działania. Wybór należy do ciebie – to usłyszałem na pierwszym spotkaniu. I powiedziałem, że tak, wybieram tę drogę, wypróbowaną przez tak wielu. Proste sugestie, ale niełatwe. Codzienna modlitwa, lista wdzięczności, mitingi, telefon do sponsora i innego alkoholika, czytanie literatury. I służba. Przez pierwszy rok zmywałem szklanki i parzyłem herbatę. W kroku pierwszym dostrzegłem swój problem, którym oprócz bezsilności wobec pierwszego kieliszka okazało się całkowita nieumiejętność radzenia sobie z codziennym życiem, krok drugi wskazał mi na rozwiązanie, którym okazała się świadomość, iż sam sobie nie poradzę i w kroku trzecim podjąłem decyzję o podjęciu działania. Oprócz pomocy drugiego człowieka, ja Tadeusz alkoholik potrzebowałem pomocy i opieki Boga. Podjąłem decyzję że jestem w stanie zrobić wszystko, aby wytrzeźwieć. I wiedziałem, ze jestem na właściwej drodze. I znów przypomniał mi się kolejny fragment z rozdziału „Jak to działa”, którego słuchałem przez lata na początku każdego mitingu: Jeżeli czytelnik tej książki poweźmie decyzje, że pragnie tego, co my w AA posiadamy i że jest w stanie zrobić wszystko, aby ów cel osiągnąć, wtedy jest już przygotowany do postawienia pierwszych kroków. Następnie zgodnie z sugestiami tego programu zawartymi w Wielkiej Księdze i z praktyczną pomocą sponsora, przystąpiłem do porządkowania własnej przeszłości, To było niełatwe, W kroku czwartym przyjrzeć się sobie, temu wszystkiemu, co wyrabiałem przez cale życie, pozbyć się uraz i pretensji, które hodowałem i nosiłem w sobie przez te wszystkie lata i zobaczyć swoje własne wady charakteru. Włożyłem w to sporo wysiłku, ale okazało się to możliwe. Gdy wyznałem to w kroku piątym Bogu, sobie i swojemu sponsorowi, odczułem po raz kolejny ULGĘ.  Uwolniłem się wtedy od obwiniania wszystkiego i wszystkich za to, jak wygląda moje życie. Zobaczyłem, że nikt nie przykładał mi pistoletu do głowy mówiąc: pij! albo: kłam! lub: kradnij. To były moje wybory. Świat jest, jaki jest i to ja powinienem się zmieniać. Dostrzegłem swe wady charakteru, o których istnieniu nie miałem pojęcia i z pomocą mojej Siły Wyższej zacząłem pracować nad tym, by się ich pozbywać. Najtrudniejszy był dla mnie krok ósmy, w którym zgodnie z sugestią mojego sponsora musiałem „wejść w buty” osób, które krzywdziłem I napisać, jak ja bym się czuł, gdyby ktoś zrobił mi takie rzeczy, jakie ja czyniłem innym ludziom. Zobaczyć, jak się czuła moja mama, żona, córka, moi przyjaciele i znajomi. Ci wszyscy, których krzywdziłem. Mój sponsor „poprosił” mnie bym listę kroku ósmego napisał w ciągu dwóch tygodni. Były to najbardziej bolesne i zarazem najbardziej oczyszczające tygodnie mojego życia. Zostałem przygotowany, by spotkać się z nimi ponownie. By spotkać się z drugim człowiekiem. To niełatwe, ale możliwe. Spotkałem się z wieloma. Doświadczyłem ciepła i wsparcia. Nigdzie nie zostałem odrzucony. Nawiązałem kontakt z rodziną. To dopiero początek odbudowania relacji, leczenia ran. Córka powiedziała mi: “chcesz być ojcem pokaz to w czynach!”. Mam kontakt z żoną, mamą i wieloma ludźmi z dawnych lat. Od żony usłyszałem – „cały czas miałam nadzieje ze się obudzisz z tego szaleństwa”. Wiem, że wiele zależy ode mnie; planuję działania i działam, ale rezultaty pozostawiam Bogu. Kolejne kroki to codzienne praktykowanie tych zasad we wszystkich moich poczynaniach. To też nie łatwe. Odzywa się we mnie czasami chęć pójścia na skróty, łatwiejszą droga, ale staram się to odrzucać. Nie jestem już sam i to jest piękne. Praca nad programem zajęła mi kilka miesięcy i kolejną sugestią mojego sponsora było to, bym dzielił się tym, co posiadam z innymi. I na mitingach i jako sponsor… Jeśli znajdą się chętni. O dziwo znaleźli się. I dziś musze powiedzieć, że praca z drugim alkoholikiem jest dla mnie czymś ważnym. Przede wszystkim zdałem sobie sprawę z tego, że pomagając im, pomagam też sobie i zabezpieczam się przed pierwszym kieliszkiem, jak pisał o tym doktor Bob. Jeżeli dobry Bóg pozwoli, to za 2 tygodnie będę obchodził drugą rocznicę swojej trzeźwości. Nie jestem doskonały. Popełniam pewnie błędy. Ale dziś potrafię się do tego przyznać. W moim słowniku pojawiły się słowa proszę, dziękuję, przepraszam – wypowiadane z głębi serca, a nie od niechcenia. Nauczyłem się tolerancji i akceptacji dla inaczej myślących. Czasami nie radzę sobie z problemami dnia codziennego, ale dziś o tym wiem. Nie muszę oszukiwać siebie i innych. Wiem też, jak i gdzie zwrócić się o pomoc. Służba we wspólnocie jest ważną częścią mojego trzeźwienia i wcale nie dlatego, że jestem wyjątkowo zdolny i chętny. Kiedyś usłyszałem od jednego z weteranów: zanurz się, zakotwicz w AA i nie pozwól, by to co zyskałeś czy odzyskałeś dzięki tej wspólnocie, od tej wspólnoty Cię odciągnęło. To ważne słowa dla mnie. Pewnie tracę czasami równowagę i czuję się jak ten gość, co wydobywa i rozdaje złoto, zapominając czasami o jedzeniu. Pewnie tak. Wiem, że to dopiero początek wspanialej drogi. I jeśli będę trzymał się tego, co dostałem, nic złego mi nie grozi. A wizja trzeźwego życia, jaką zaraził mnie mój sponsor na pierwszym spotkaniu, urzeczywistniła się w moim życiu. Jest to coś, co mam i czym staram się dziś zarażać innych. Czasami nawet się udaje. Najważniejsze jest to, że nie muszę już gonić za wiatrem. I szukać ulgi. Znalazłem ją w tej wspaniałej wspólnocie ducha.

Tadeusz - alkoholik wdzięczny w działaniu

Zobacz koniecznie.............................................

 Wstrząsająca historia

https://www.youtube.com/watch?v=902YkCaZfcM

Strefa Wolnych Myśli - Dziennikarz-alkoholik cz.2

 

Wytrzeźwiałam

autor: świadectwo

Wytrzeźwiałam

Wszystkie praktyki religijne, które wyniosłam z domu rodzinnego, stały się moim fundamentem, na którym wyrosła moja wiara, moje osobiste spotkanie z Bogiem – długo, długo później. Wyszłam za mąż, gdy miałam osiemnaście lat. Żywiłam wielką nadzieję na piękne życie u boku kochającego męża i dzieci. Niestety, po kilku latach takiego życia mój mąż stał się wybuchowy i agresywny. Moje wyobrażenie o nim i o cudownym małżeństwie legło w gruzach. Jednak za wszelką cenę pragnęłam utrzymać ten związek, zwłaszcza że w naszej rodzinie nigdy nie było rozwodów, choć cierpienia nie brakowało.
Byłam wtedy bardzo młoda i nie rozumiałam, że mój mąż odszedł do młodszej kobiety. Zostałam sama z dwójką dorastających dzieci. Syn miał 12 lat, córka 10. Oboje kochali mojego męża, był dla nich najlepszym ojcem.
Długo jeszcze miałam nadzieję, że mąż do nas wróci. Właśnie ona pozwalała mi w miarę spokojnie prowadzić dom, pracować i wychowywać dzieci. Ale moje serce wyło z bólu, bo zostałam zdradzona i opuszczona przez człowieka, którego kochałam, któremu zaufałam i oddałam własne życie... Straciłam nadzieję, gdy mąż zalegalizował swój drugi związek. Jej brak odebrał mi chęć do życia. Zatopiłam się we własnym bólu, w rozpaczy. Pytałam wciąż: dlaczego?
Zaczęłam chodzić do kościoła – bardzo nieśmiało, siadając w tylnych ławkach. Szukałam tam ukojenia swego bólu. Usilnie modliłam się też o powrót męża do domu. Przyszły długie okresy płaczu. Całe moje życie się rozłaziło, nie miałam na nic wpływu. W końcu przestałam się modlić i chodzić do kościoła; wydawało mi się, że Pan Bóg mi nie pomaga, że On nie chce uczestniczyć w moim życiu. Nie mogłam Go nigdzie znaleźć...
Dzieci szybko wyszły z domu; syn został ojcem, gdy miał 17 lat, córka w wieku 19 lat wyszła za mąż. Kiedy zostałam sama, nie wiedziałam, co ze sobą począć. Marzyłam o tym, aby ktoś był koło mnie; ktoś, do kogo mogłabym się odezwać, kogo bym mogła wspierać, kto byłby moim wsparciem, do kogo mogłabym się tak po ludzku przytulić. Czułam się bardzo samotna, opuszczona i odrzucona...
W tamtym czasie pracowałam w Peweksie – firmie, która rozprowadzała najlepsze alkohole, niedostępne gdzie indziej. Zaczęłam spotykać się z przyjaciółmi i zapraszać ich do swojego mieszkania. Zawsze ugaszczałam ich alkoholem. Czułam się ważna; byłam wszędzie zapraszana, bo uważano mnie za duszę towarzystwa. Imprezowałam całymi tygodniami. Miałam pieniądze. Często wyjeżdżałam za granicę. Nie brakowało mężczyzn, którzy mnie adorowali. A ja chciałam udowodnić sobie samej, że nie jestem taka najgorsza. To trwało kilka lat i było mi dobrze – ale do czasu...
Nagle wszystko w bardzo szybkim tempie zaczęło się zmieniać. Musiałam wypijać coraz więcej alkoholu. Zaprzyjaźnione małżeństwa przestały mnie zapraszać, ponieważ stałam się dla nich zagrożeniem. Zaczęłam więc pić w samotności, w domu, od samego rana. Wchodziłam w związki z mężczyznami – zawsze pod wpływem alkoholu. Gdy trzeźwiałam, odczuwałam okropny wstyd i poczucie winy, które nie pozwalały mi być trzeźwą do wieczora. Aby je stłumić, sięgałam po butelkę. Czasami obiecywałam sobie skończyć na jednym kieliszku, jednak zawsze kończyło się na całej butelce. Ani groźby, ani prośby dzieci też nic nie pomagały. Pragnęłam już nie pić, odzyskać szacunek do siebie samej, rozpocząć nowe życie, ale byłam bezsilna.
Moja mama bardzo cierpiała z mojego powodu, jednak nie robiła mi awantur, ale cały czas gorliwie się za mnie modliła. Jej modlitwy zostały wysłuchane.
Pewnego ranka – po bezsennej, pełnej lęku i cierpień nocy – poszłam po pomoc do swojej parafii. Teraz wiem na pewno, że to Pan Bóg mnie tam zaprowadził. Poddałam się bez szemrania, wiedziałam, że sama nic nie mogę. Tam dowiedziałam się o grupie Anonimowych Alkoholików oraz o kapłanie, który pomaga ludziom uzależnionym i współuzależnionym. Umówiłam się z nim na rozmowę. Poszłam na nią zalękniona, rozdarta i bez jakiejkolwiek nadziei. Ksiądz mnie nie potępił, słuchał z wielką uwagą moich chaotycznych wynurzeń i z wielką pogodą ducha pokazał mi drogę do trzeźwego życia. Jego wiara w moje lepsze jutro dodała mi nadziei. Mówił, że tylko z Jezusem, z Jego łaską wszystko jest możliwe, i jak umiał, zachęcał mnie do udziału w mityngach AA. Uwierzyłam mu. Doświadczyłam wtedy tego, że pragnienie trzeźwości nie rodzi się z niczego; rodzi się ono wtedy, gdy ktoś podaje rękę.
Było to w 1993 r. Wtedy to zaczęła się moja bolesna i trudna, ale zarazem radosna droga pracy nad sobą, której celem było trzeźwe, godne życie.
Po kilku miesiącach pojechałam na ogólnopolski zjazd Anonimowych Alkoholików do Częstochowy, gdzie tysiące ludzi chorych na tę samą chorobę spotkało się u Matki Przenajświętszej, aby dziękować za swoje trzeźwe życie i prosić o łaskę trzeźwości dla tych, którzy są jeszcze pogrążeni w chorobie.
Tam, w jasnogórskim konfesjonale, po raz pierwszy, z wielkim płaczem, powiedziałam: „Jestem alkoholiczką. Przyjechałam powierzyć swoje życie Matce Przenajświętszej i Jej kochanemu Synowi. Ja sama nic nie potrafię. Tyle we mnie słabości i grzechu...”.
To właśnie wtedy zrodziła się we mnie pewność, że to jest dobra droga, że muszę nią iść, by być człowiekiem – droga wiary i mityngi AA – spotkania z drugim człowiekiem. Niedługo potem pojechałam na kolejne rekolekcje trzeźwościowe – do sanktuarium Matki Bożej Cierpliwie Słuchającej w Rokitnie k. Międzyrzecza.
Zaczęłam odczuwać radość z każdego dnia bez alkoholu. Radość płynącą ze spotkań z przyjaciółmi, których poznałam na mityngach, radość płynącą z systematycznej, wytrwałej pracy na krokach. Tylko pierwszy krok mówi nam o alkoholu, wszystkie inne, które przerabiamy co miesiąc, mówią, jak godnie żyć, jak żyć odpowiedzialnie. Mnie osobiście ten przepiękny program pozwala odkryć pełnię człowieczeństwa, przygotowuje mnie na głębokie spotkanie z Panem Bogiem i z drugim człowiekiem. Dla mnie to program bardzo uniwersalny, pomocny dla wszystkich poszukujących Pana Boga, dążących do świętości.
Regularne rekolekcje, mityngi i konkretna praca nad sobą pozwoliły mi odzyskać pokój wewnętrzny. Zaczęłam dziękować za dar swojego życia, za rodziców i całą wspólnotę.
Na jednych rekolekcjach ignacjańskich odkryłam, że dla Pana Boga nie jestem kimś nieokreślonym, ale że jestem osobą, którą On kocha bezinteresownie, którą woła po imieniu. Że dla Niego jestem niepowtarzalna, jedyna, alkoholiczka Roma. Gdy tego doświadczyłam, z wielką radością przylgnęłam do Niego całym swym sercem, oddając Mu swoją bezradność i słabość.
Zrozumiałam wiele rzeczy, odkrywam sens cierpienia. Nie ma we mnie poczucia winy, nie ma buntu, nie pytam – dlaczego ja?
Bóg z każdego mego zła wyciąga dobro. Moja choroba alkoholowa stała się dla mnie miejscem spotkania z Nim. Pan dopuścił mą chorobę, bym mogła Go spotkać, pokochać, dążyć do życia wiecznego – a może ma jeszcze inne wspaniałe plany... Chcę pełnić Jego wolę. A ta wola – to służba drugiemu człowiekowi. Potrzebą mojego serca jest osobowe bycie z drugim człowiekiem – nie tylko w jego troskach, zmartwieniach, zmaganiach, ale również wtedy, gdy się raduje, że jest trzeźwy. Odkrywam, ile darów – dobroć, chęć pomagania innym, radość i entuzjazm w czynieniu dobra – otrzymuje człowiek trzeźwy.
Chcę przeżywać swoje życie, służąc innym. Służyłam swą pomocą współuzależnionym w Licheńskim Centrum Pomocy Rodzinie. Dzieliłam się swoim doświadczeniem – że wytrwała modlitwa i trwanie przy człowieku cierpiącym oraz okazywanie mu mądrej, twardej, wymagającej i konsekwentnej miłości to jedyna droga do trzeźwego życia.
Od 2000 r. angażuję się w pracę w Ośrodku Apostolstwa Trzeźwości i Pomocy Rodzinie przy Sanktuarium Matki Bożej Cierpliwie Słuchającej w Rokitnie. Pełnią tam służbę także inni ludzie, których bezpośrednio dotknął problem choroby alkoholowej. Oni są najlepszymi doradcami, bo służą doświadczeniem i nadzieją. Rokitno stało się duchową stolicą trzeźwości. Odbywa się tam wiele rekolekcji trzeźwościowych oraz rekolekcje dla kapłanów i młodzieży. Do tego sanktuarium przychodzą także liczne piesze pielgrzymki ruchu trzeźwościowego z całej zachodniej Polski. Ludzie uzależnieni szczególnie umiłowali sobie Matkę Bożą w Jej rokicieńskim wizerunku, a Ona w zamian wyprasza u swojego Syna łaskę trzeźwienia. Właśnie Jej wstawiennictwu zawdzięczam swoje trzeźwe życie.
„Błogosław, duszo moja, Pana, i nie zapominaj o wszystkich Jego dobrodziejstwach! On odpuszcza wszystkie twoje winy, On leczy wszystkie twe niemoce, On życie twoje wybawia od zguby, On wieńczy cię łaską i zmiłowaniem, On twoje dni nasyca dobrami” (Ps 103, 2-5a).
Roma, alkoholiczka niepijąca 8 lat
 
 
Anna Wyszyńska-Po pierwsze nie pić
JASNOGÓRSKIE SPOTKANIA ALKOHOLIKÓW

Eli i Wojtkowi dawno stuknęła trzydziestka małżeńskiego stażu, ale patrzą na siebie z fascynacją narzeczonych. Andrzej pisze książki, został terapeutą uzależnień. Tadeusz śpiewa i komponuje, nagrał pięć płyt. Basia zawiązała rodzinę zastępczą dla Paulinki.

Przedsionek piekła

Jak pisać, żeby uwierzono, że te historie nie zostały wzięte z mydlanej opery? I Wojtek, i Andrzej, i Wacław – który ma dzisiaj dużą firmę, i Grzegorz, i inni, byli już na dnie dna. Byli. – Od 8 lat jestem „suchy” – mówi Wacław – ale moje trzeźwienie pewnie będzie trwało do końca życia, bo alkohol robi w człowieku niewyobrażalne spustoszenia.
Wojtek nie wiedział, że jest alkoholikiem. – 37 lat pracy i nigdy żadnej bumelki, nagany. Piłem miesiącami, ale potem były długie przerwy. Myślałem wtedy, że alkoholik to taki, co, nie panuje nad fizjologią, a potem śpi pod ławką. Ale kiedyś wypiłem jedno piwo i wpadłem w ciąg, piłem ostro przez 3 miesiące. Dotarło do mnie, że chcę zrobić przerwę i nie daję rady. Wyciągnąłem wniosek – alkoholik to ja.
Kuba, bohater opartego na wątkach autobiograficznych cyklu powieści Andrzeja, pierwszy raz upija się, gdy ma lat 14. – W życiu Kuby, tak jak i w moim, zdarzył się dzień, kiedy czekało go coś gorszego niż śmierć – mówi Andrzej. – Dlatego drugi tom cyklu nosi tytuł „Przedsionek piekła”.
Nie rozmawiamy o detalach, nie trzeba rozdrapywać przeszłości. Wacław kwituje krótko: – Wiadomo, do czego jest zdolny człowiek po alkoholu, następnego dnia budzi się z kacem moralnym, a bywa, że ten kac trwa latami. – Nie jest łatwo nieść ciężar przeszłości, pytać siebie: to naprawdę byłem ja? – mówi Grzegorz, który nie pije od 24 lat.
Z jasnogórskich wałów patrzymy na stojących przed Szczytem uczestników XXIII Spotkania Anonimowych Alkoholików. Jest ok. 30 tys. osób, trzymają się za ręce, śpiewają. – Każdy ma swoją historię, niektórzy są po długich wyrokach, są i tacy, dla których chyba zabrakłoby paragrafów w kodeksie karnym, ale otrzymali łaskę i skorzystali z niej – mówi Tadeusz.

Drogi do AA

Grafika na stronie internetowej Anonimowych Alkoholików przedstawia zarys miasta w ciemnościach, po chwili w domach zaczynają rozbłyskiwać światła. Światełkiem dla Marii stała się informacja, że na sąsiedniej ulicy jest klub Al-Anon. – Mąż pił od naszego ślubu, 27 lat. Najpierw towarzysko, potem nałogowo. W domu czwórka dzieci, ja nauczycielka. Ciężko było to dźwigać, wpadłam w depresję. W grupie nauczyłam się, jak zadbać o bezpieczeństwo swoje i dzieci, jak stawiać warunki. Powiedziałam mężowi, że jest dorosły i musi wybrać: albo leczenie, albo ja założę sprawę o alimenty. Zgłosił się na leczenie, a potem pojechał na spotkanie AA do Lichenia, tam przystąpił do spowiedzi. Nie pije 11 lat. Trzymamy się AA, dwa razy w roku jesteśmy na Jasnej Górze, chociaż to prawie 200 km.
Wojtek mówi, że kiedyś prędzej by uwierzył, że poleci na Księżyc, niż że trafi do AA. – Kiedy uświadomiłem sobie swoją bezsilność wobec wódki, byłem wściekły, płakałem, pokłóciłem się z kierownikiem i zwolniłem z roboty. Kolega mi powiedział: idź do AA. Czułem się nieswojo, ale poszedłem. Patrzę – znajome twarze. Księgowa z jednej firmy. Co ona tu robi? Okazało się – ma problem. W nowej pracy przyznałem się kierownikowi, że jestem alkoholikiem, muszę wyjeżdżać na mityngi. Nie robił trudności.
W życiu Andrzeja było dziesięć lat walki na śmierć i życie. – Krążyłem wokół butelki jak ćma wokół latarni i w końcu zostałem uwięziony na pijanej orbicie. Wódka stała się moim czarnym słońcem. Nie wiadomo, do kiedy człowiek może, a od kiedy musi pić. Granica uzależnienia, przymusu picia, jest niewidzialna, ruchoma, inna dla każdego człowieka i m.in. właśnie dlatego igranie z alkoholem jest takie niebezpieczne. Decydującej nocy stanąłem na krawędzi, na szczęście starczyło sił, by uchwycić się modlitwy, by odnaleźć w szufladzie różaniec.

Na kotwicy

Dla wielu ponowny przyjazd na Jasną Górę jest zaznaczeniem kolejnego roku trzeźwości. Niektórzy gubią się pod drodze, czasem wracają. – Alkohol jest podstępny – mówi Wacław. – Wystarczy chwila, żeby popłynąć. Znałem takich, którzy nie pili 8-10 lat, ale skusił ich imieninowy kieliszek wódki, sylwestrowy szampan, piwko z przyjaciółmi, zapili i skończyli tragicznie.
Ważne jest, żeby trwać w AA, nawet wiele lat po wypiciu ostatniego kieliszka. Program 12 kroków wymaga stałego osobistego wysiłku, pozwala wypełnić życie nową treścią. – Zajęcia są 3 razy w tygodniu – mówi Wojtek. – Chodzę stale, chociaż nie piję od 9 lat. Samo „niepicie” to faza początkowa, trzeźwienie to zmiana człowieka na lepsze. Przestajesz przeklinać, oszukiwać, kraść, nie myślisz o tym, żeby zdradzić żonę. Pomalutku stajesz się lepszy w sercu. To jest trzeźwienie i to przychodzi po tych spotkaniach.
Basia trwa w ruchu, chociaż jej mąż wiele lat temu zginął w wypadku samochodowym. – Robię to dla syna, który jest za granicą i wiem, że ma problem alkoholowy. Modlę się, aby Bóg pozwolił mu trafić do AA.
Tadeusz, który mówi o sobie, że 24 lata temu zmienił szyjkę od butelki, na szyjkę od gitary, też nie rozstaje się z AA. – Ruch stał się dla mnie kotwicą i stanowi część mojego życia. Jeżdżę na spotkania w całej Polsce, gram, śpiewam, w ten sposób pomagam innym. Andrzej ukończył Studium Pomocy Psychologicznej w Warszawie, potem Studium Terapii Uzależnień i Współuzależnień. Dzięki trylogii „Szklana góra”, „Przedsionek piekła” i „Zdobywca szczytów” jest w ruchu AA znaną osobą. Zapowiada dalsze książki, m.in. o problemie alkoholowym w USA, gdzie był 4 razy. Dla Wacława mityngi, na których spotykają się alkoholicy i rozmawiają o swoim problemie, są jak lustro, w którym się przegląda. – Nie chcę wrócić do tamtego życia, chcę, aby moje dzieci i wnuki widziały mnie zawsze trzeźwym.
Jest o co walczyć. Ela, żona Wojtka, mówi: – Kiedy przestał pić, to tak, jakbyśmy poznali się na nowo, czuję się bezpieczna i szczęśliwa. Staram się być codziennie na Mszy św. i przystępować do Komunii św., aby to trwało.
Ci, którzy odzyskali wolność, weszli na drogę trzeźwego życia, mówią, że trzeba Panu Bogu gorąco dziękować i prosić o wytrwanie. – Trzeba też dziękować księżom, którzy są blisko nas, pomagają podnosić się i wytrwać – mówi Wacław. – Jest ich bardzo wielu, wśród nich o. Ryszard, paulin, który przygotowuje Jasnogórskie Spotkania AA od strony duchowej, czy bp Antoni Długosz, który odprawia na spotkaniach Msze św., ma czas, by przyjść na nasze Wigilie, zaśpiewać z nami przy ognisku.
A teraz najważniejsze mówi Wacław: – Chciałbym, aby do tych, którzy zmagają się z problemem alkoholowym, trafiło nasze świadectwo, że można z tego wyjść. Można i warto.